Czytelnia...

Moja droga...

Photo by Mark König on Unsplash

Podpuszczony przez jedną z uczestniczek zajęć postanowiłem napisać kilka słów o tym, jak wyglądała moja droga taijiquan, aż do momentu, w którym znajduję się obecnie.

Pierwszy kontakt ze sztukami walki wschodu i fascynacja tematem miały banalne podłoże: telewizję. Był to oczywiście Bruce Lee i, co już mniej oczywiste, nie „Wejście Smoka”, a „Wielki Szef”. To pokazuje potęgę tego medium w owym czasie, bo wiele osób, które później poznałem, zaczynało swoje zainteresowanie sztukami walki w ten właśnie sposób. Nie było komputerów, nie było internetu, królową rozrywek, poza podwórkiem, była telewizja. Nie były to czasy, kiedy można było wybierać, co się ogląda, trzeba było poczekać, aż pozycja pojawi się „na antenie”. Ale stopniowo, z upływem lat, udało mi się skompletować pozostałe filmy z udziałem Bruce’a. Kolejne dzieła, które zapadły mi w pamięć z tamtego okresu to „Mistrzyni Wu Dang” i pierwsze filmy z Jackie Chanem, a następnie z Jetem Lee, serial „Kung fu” z Davidem Carradine’em… Na mikrym, chuderlawym dziecku, robiły niesamowite wrażenie. I to zarówno umiejętności bohaterów, jak i powiew atmosfery wschodu, tak obcy naszej kulturze. Główną rolę odgrywały elementy zewnętrzne, o tych wewnętrznych nie miałem wtedy jeszcze pojęcia.

Na fali tych fascynacji zgłosiłem akces do sekcji judo, bo było to najbardziej wschodnie z tego, co w mojej okolicy było dostępne. I jak to dziecięce fascynacje, wytrwałem jeden semestr… Wygrała piłka kopana na podwórku. Ale w środku jakieś zauroczenie tematem wschodnich sztuk walki pozostało i tliło się, aż do czasu studiów w Krakowie. Kraków – duże miasto – i znacznie więcej możliwości. Ulotki na mieście zachęcały do udziału w różnych formach aktywności, ale moje oczy przykuły kolorowe plakaty zajęcające do udziału w zajęciach kung fu Choy Lee Fut.

Bruce Lee

Brucee Lee
Photo by Man Chung on Unsplash

Nie były to jeszcze czasy, kiedy można było sobie wszystko wygooglać w sieci. Jedyne co wiedziałem, zapisując się na pierwszy trening to, że jest to kung-fu, a w mojej podświadomości to właśnie chińskie sztuki walki zajmowały pierwsze miejsce. I tak trafiłem do szkoły Grzegorza Ciembroniewicza, pod bezpośrednie skrzydła Wojtka Kazberuka. Podobało mi się to, choć szybko przekonałem się, że życie to nie film (tu nie mogę się powstrzymać przed podlinkowaniem pewnego krótkiego filmiku), że uderzenia bolą, kopnięcie w splot słoneczny powoduje bezdech, wysiłek skutkuje zmęczeniem. I, co najciekawsze, nic nie jest takie proste, jak wyglądało wcześniej na filmach. Zaczęły pojawiać się drobne kontuzje. Wytrzymałem tym razem rok i znowu inne sprawy wyszły na plan pierwszy.

Próbowałem potem jeszcze raz wejść do tej samej wody, ale było to już inne miejsce, inny instruktor inni ludzie… Nie chwyciło. Ale coś głęboko pod skórą zostało i tliło się przez cały czas.

Skończyły się studia i pojawiła się myśl, żeby jeszcze raz spróbować. Do trzech razy sztuka. Ta sama szkoła, ale trochę inny kierunek. Na studiach dały o sobie znać pierwsze dolegliwości wieku starczego, postanowiłem więc wybrać coś spokojniejszego, żeby było dla zdrowia, ale jednak chińskie i żeby było jakoś powiązane ze sztukami walki.

U Grzegorza Ciembroniewicza były wtedy dostępne zajęcia taijiquan, które prowadził Jaromir Śniegowski. Postanowiłem spróbować. Idąc się zapisać, na schodach napotkałem koleżankę z liceum, która, jak się okazało, ćwiczyła właśnie taijiquan. Uwiadomiła mi, że muszę wybrać, czy to ma być Yang, czy Chen, bo oba są dostępne w ofercie. Nie mówiło mi to wtedy kompletnie nic. Ale przypadkiem napatoczył się wtedy na schodach Jaromir.

I tak poznałem swojego pierwszego Nauczyciela.

Jaromir Śniegowski

Wyjaśnił pokrótce, czym się różni jedno od drugiego. Że Yang jest nauczany w klubie już od jakiegoś czasu, a teraz pomału zaczyna rozwijać się Chen, bo udało się nawiązać kontakty z dobrymi nauczycielami, bliżej źródła. Postanowiłem wybrać Chen jako styl bardziej pierwotny, z większą ilością elementów sztuki walki. Był wrzesień 1999 r. Wszedłem do biura i dokonałem zapisu.

Tak rozpoczęła się moja mozolna podróż ścieżką taijiquan.

Wybór Chenu okazał się dobrym wyborem. W początkowym okresie była to dla mnie praktyka bardzo zewnętrzna, nakierowana na naukę i zapamiętanie zewnętrznych aspektów ruchu. Z czasem przychodziła stopniowo większa świadomość ciała i tego, co się dzieje. Bardzo szybko pojawiła się możliwość udziału w seminariach prowadzonych przez osoby z najwyższej półki. Jako pierwszy na mojej drodze pojawił się w 2000 r. Jan Silbersttorf. rok później poznałem Chen Yingjuna, syna mistrza Chen Xiaowanga – spadkobiercy systemu, który będąc niemal moim rówieśnikiem, stał się dla mnie wyznacznikiem kierunku, w którym chciałem podążać. Obaj okazali się doskonałymi nauczycielami, nawet przy sporadycznym kontakcie, raz, dwa razy do roku, można było zaczerpnąć wiedzy u samego źródła. Jednocześnie cały czas ćwiczyłem na zajęciach regularnych pod okiem Jaromira. W międzyczasie zostało powołane do życia Polskie Towarzystwo Chen Taijiquan i pod jego egidą zajęcia z Chenu odbywały się dalej. Styl Yang został w szkole Grzegorza. W Polsce zaczęli pojawiać się kolejni nauczyciele z najwyższej półki, udało mi się poćwiczyć pod okiem Chen Xiaowanga, Chen Binga, Howarda Choya...

Jan Silberstorff

Następny etap mojej drogi to problemy z kasą i wahanie, czy w tej sytuacji ćwiczyć, czy przerwać. Ekonomia wygrała i, gdy już byłem gotowy, z bólem, przerwać praktykę, dostałem od Jaromira sygnał – ćwicz dalej, jak będziesz miał, to zapłacisz, jak nie, to nie. Możesz za to pomóc, od czasu do czasu, w treningach z osobami mniej zaawansowanymi.

I tak się zaczęła moja przygoda z nauczaniem.

Powiło się więcej praktyki własnej, a mniej dotychczasowych wspólnych zajęć na sali. Bardzo szybko okazało się, że nauczanie wymaga zupełnie innego poziomu zrozumienia tematu. Już nie wystarczy wiedzieć co i jak, i potrafić to zrobić. Trzeba jeszcze wiedzieć, jak to przekazać. Zupełnie nowe wyzwanie. I często okazuje się, że świetny praktyk może być słabym nauczycielem, a dobry nauczyciel wcale nie musi być dobrym praktykiem. Ale to już zupełnie inna opowieść… Konieczne stało się wrócenie do podstaw, które w początkowym okresie wydawały się nudne i niepotrzebne, a w ostateczności okazały się niezbędną bazą, fundamentem, do jakiegokolwiek postępu.

Po pewnym czasie, żeby mieć bliżej na salę, zapytałem w Klubie Kultury Wola w Krakowie na Woli Justowskiej czy by nie byli zainteresowani uruchomieniem u siebie takich zajęć. Byli. I tak rozpoczęła się historia projektu Tai chi na Woli, która trwa aż do dzisiaj.

Chen Yingjun

W międzyczasie zajęcia przeniosły się do Klubu Kultury Chełm, nieco dalej od domu, ale za to z większą salą. Przez cały ten czas trwają regularne seminaria w Lanckoronie z udziałem Jana Silberstorffa i Chen Yingjuna. W zeszłym roku z powodu pandemii po raz pierwszy od wielu lat nie udało się gościć żadnego z nauczycieli. Pozostaje mieć nadzieję, że był to wyjątek i wszystko wróci do normy. Kontakt z wiedzą u źródła jest niezastąpiony.

Przez te wszystkie lata niezwykle ważny okazał się czynnik ludzki. Spotkałem na swojej drodze wiele niesamowitych osób. Czasem był to kontakt bardzo krótkotrwały, czasem znajomości i przyjaźnie na całe lata… Każda z tych osób odciskała niewidzialne piętno, zostawiała jakąś cząstkę, które na różny sposób kształtowały glinę w formę, jaką jestem dzisiaj. A to jeszcze nie koniec tej drogi.

Taijiquan okazał się drogą, wyboistą i krętą, którą można wędrować przez długie lata i zawsze coś ciekawego wyłania się za zakrętem. I cięgle okazuje się, że to, co było tak oczywiste w pewnym momencie, wcale takie oczywiste nie jest. To wyzwanie i przygoda na całe życie.

Na koniec ostrzeżenie dla osób początkujących – z czasem taijiquan wciąga coraz bardziej :)

I taka jest moja opowieść. A jaka była, jest, lub będzie Twoja?

Marcin Zarek, 04.02.2021

Jeżeli po przeczytaniu tekstu masz jakieś pytania, napisz do mnie na adres: chen@taichinawoli.pl

Jeżeli podobał ci się ten tekst, podziel się nim ze znajomym wysyłając mu ten link, lub udostępniając na FB.